Teksty (PL)


Performance Platform 2011, Lublin

BlueBerry

NOTES: pierwszy dzień Performance Platform 2011

Pierwszy dzień. Zaraz po prezentacjach artystów pierwsze performance. Dziś Łukasz Trusewicz, Kateřina Olivova i Lushan Liu.
Ciekawa rzecz: widać, że Kateřina i Lushan mają w planach, wręcz zakładają, jakiś rodzaj interakcji z publicznością. Łukasz – nie, chyba, że liczyć to, co się dzieje, kiedy performance w zasadzie już się zakończy... Coś w rodzaju badania socjologicznego. Ale po kolei.

Publiczność zostaje wpuszczona do sali. Światło gaśnie i kiedy ktokolwiek próbuje złamać egipskie ciemności jakimś źródłem światła, chociażby telefonem komórkowym, natychmiast słychać syknięcia, mruknięcia, pełne dezaprobaty, wręcz słowne protesty: MA być ciemno.

Po kilku minutach skrzypnięcie drzwi, szuranie, tarmoszenie się: oho, ktoś się przedziera przez tłum. Dalej ciemno. „Miejscówkę” mam niezłą, powinno być widać, czekam więc cierpliwie. Człapanie coraz wyraźniejsze – wygląda na to, że wszedł już na podwyższenie i pewnie dotarł w okolice środka sali. Jeszcze chwila i głos Łukasza: „WCHODZĘ”. Jednocześnie zapala się zielona żarówka. Widać, jak żarówka, zawieszona na długim kablu po lewej stronie sali, buja się kolistym ruchem, a wokół niej krąży Łukasz. Chodzi wolno, rytmicznie jakby odmierzając kroki – czy to ich ilość, czy to ich długość, a może jedno i drugie. Próbuję robić zdjęcia, ale w tych warunkach mój aparacik odmawia współpracy.

I tu następuje paskudna chwila: zawierusza mi się plecak z prawie całym moim dobytkiem. Moment na decyzję, co robić. Zezując na scenę ruszam na poszukiwania. Jest! No tak, ale widzę jeszcze mniej. Z kąta sali słyszę mocny, zdecydowany głos Łukasza „SCHODZĘ” i brzęk tłuczonego szkła. Ooo, żarówka... W świetle dochodzącym przez uchylone na moment drzwi widzę wymach reszty, która została z żarówki. Domyślam się, że Łukasz ją świadomie stłukł!
Przez chwilkę cisza i ciemność. Zaraz potem znów coś jakby zielone światła (dwa, może cztery?), ale jakieś dziwne i na wysokości może ¾ metra od podłogi, chwilkę potem – na wysokości ok. 2 metry. Tak jakby coś świecącego trzymał w dłoniach najpierw swobodnie opuszczonych, a potem wzniesionych ponad głową. Po dłuższej chwili – bęc! i rozsypały się malutkie zielone światełka po całej podłodze. Szybko! Szybko! muszę zobaczyć co to jest...
No tak, ale jak tu napisać coś o performance, którego się nie widziało?...
W przerwie przed wystąpieniem Kateřiny podchodzę do Łukasza. Moje chytre zabiegi owocują nieoczekiwanym zakończeniem: umawiamy się na dłuższą rozmowę.

Tymczasem już wiem, że światło dla Łukasza jest konstrukcją, że w swoim performance'u dalej myśli, jak rzeźbiarz: światłem i przestrzenią. I że w performance'u cieszy go natychmiastowa gratyfikacja w postaci efektu, więc i zapewne odbioru.
Cieszy mnie perspektywa tej rozmowy. Widzę spójność, wyrazistość i niezwykłą konsekwencję w tym, co robi Łukasz Trusewicz.




BlueBerry

NOTES: drugi dzień Performance Platform 2011

Drugiego dnia program festiwalowy zapowiadał trzy kobiety. Miały to być: Luciana Freire D' Anunciacao, Marijana Jovanovic i Żaklina Piechanowska. Są to tak różne indywidualności, tak różne osoby i tak różne artystki, że już przed ich wystąpieniami byłam podniecona samym zestawieniem. Jeśli organizatorzy zrobili to z rozmysłem - to strzał w dziesiątkę, jeśli to przypadek - to jeden ze szczęśliwszych.
Pierwsza artystka dokonała prezentacji (może nieco zbyt dopowiedzianej i uprzedzającej, ale prezentacji). Obejmowała ona zasadzie tylko później zrealizowany performance i oszczędne wątki osobiste. Trochę mi zabrakło kontekstu innych performance'ów, które przybliżyłyby sylwetkę artystki.
Druga oświadczyła, że właściwie nie jest pewna, czy może to nie jest już początek jej performance'u i dokonała wiwisekcji. Wiwisekcja była dość rozbudowana, bo dotyczyła nie tylko życia samej artystki, całkowitego braku poczucia bezpieczeństwa, przemocy oraz naruszeń intymności i autonomii przez jej najbliższych, ale także dotyczyła historii życia tych osób. Artystka bardzo wyraźnie zaznaczyła, że czyni to po to, żeby jej twórczość była lepiej zrozumiana.
Trzecia artystka nie pojawiła się, pokazano jej pracę wideo. Właściwie już w tamtym momencie czułam się mocno zaciekawiona i przewidywałam nie tylko przebieg dnia, ale też podjęłam decyzję, o czym chcę pisać do „PERON-a”.

Luciana przedstawiła ten sam performance, co na EPAF-ie. Jej prezentacja i rozmowy kuluarowe upewniły mnie co do właściwej interpretacji jej wystąpienia i co do tego, że to co robi to jest performance, a nie taniec (a to jej performance'owi część publiczności zarzucała w Warszawie). Co ciekawe – Luciana jest świadoma tych zarzutów, ale - jak powiada, wie co robi i co chce zrobić. Pozostaje nam wsłuchiwać się w głosy płynące ze świata, bowiem w takich przypadkach czasem się zdarza, że po latach coś można usłyszeć i to niejednokrotnie.

Marijana zaprosiła publiczność do sali ostro oświetlonej, co stanowiło wielki, wręcz bolesny (przynajmniej dla oczu) kontrast po performance Luciany przebiegającym w oświetleniu pochodzącym z projektora. Kiedy wszyscy znaleźli się w sali i zajęli miejsca wokół artystki artystka pozostawiła publiczność samej sobie i zajęła się pakowaniem szklanych kieliszków rozstawionych uprzednio na stoliku w kącie. Wyciągała kolejne pudełka i pakowała tak, jakby zabierała jakieś ważne, kruche rzeczy w niechcianą podróż: bez sentymentów i należnej im uważności, beznamiętnie, szybko, machinalnie. Na podłodze stało około dziesięciu butelek wina i walały się jakieś rulony zawinięte w przeźroczystą folię. Potem spakowała butelki, a następnie wzięła owe rulony i z nich poczęła wyjmować plastikowe, turystyczne kieliszki. Te ustawiła na brzegu podwyższenia podłogi. Ustawiała je początkowo uważniej i staranniej niż szklane, ale po chwili jakby straciła cierpliwość. Na koniec przed kieliszkami umieściła kartkę z napisem „glasses”, po czym wróciła do stolika i przy pomocy kilku osób wyniosła go z sali razem ze spakowanymi pudłami na korytarz, ponownie porzucając swoich odbiorców jak gałgankowe lalki. Tam oświadczyła, że to koniec performance'u, otworzyła butelkę wina i nalewając je do kieliszków podawała tym, którzy byli w pobliżu. Podając kieliszki zachęcała do zabrania ich sobie do domu, „bo galeria zapłaciła, więc można sobie wziąć”. Po chwili wyjęła papierosy, zapaliła, a rozlewanie wina przekazała młodemu mężczyźnie. Sama oddała się towarzyskim pogaduszkom.

Kiedy wino zostało wypite, a kieliszki sprzątnięte, nastąpił może nie tyle performance, co projekcja z performance'u Żakliny Piechanowskiej. Był to performance inspirowany tym samym tekstem Becketta, jak ten pokazywany w Warszawie: artystka siedząc nago w naturalnym zbiorniku wodnym deklamowała tekst przerywając go kolejnymi zanurzeniami z głową, jakby chciała zbadać swoją wytrzymałość bez oddychania.

Po zakończeniu projekcji odbyła się dyskusja, która trwała niezwykle długo i wydawało się, że nie będzie miała końca. Napisałam dyskusja, ale mam poważne wątpliwości, czy była to dyskusja. Przewidywałam, że Marijana skupi na sobie prawie całą uwagę rzucając kilka chwytliwych tekstów o granicach sztuki, performance'u, o prowokacji, potrzebie stawiania pytań, rozwoju... i nie zawiodłam się.
W zasadzie trudno powiedzieć czemu służy to, co Marijana robi. Stawia pytania, ale nie słucha tego, co inni mówią, a sama odpowiada na pytania w taki sposób, żeby nie udzielić odpowiedzi. Deklaruje otwartość, ale tej otwartości nie widać. Widzi potrzebę zmiany stanu świadomości, ale chce, żeby dokonywali jej inni. Chce burzyć porządek świata, z którego korzysta, ale tak, żeby się nic nie zmieniło. Mówi o tym, że robi performance nie czyniąc go. Po wielekroć zaprzecza sama sobie, unieważnia swoje własne poglądy prezentowane chwilę przedtem. Każda jej odpowiedź to wiele, wiele słów, które są w pewnym sensie zapowiedzią kolejnych konfrontacji. Byłam na performance'ach mówionych. Robi to Lee Wen, Jacques Van Poppel, w Polsce - Ewa Zarzycka. Jednak na ich wystąpieniach odnosiłam zupełnie inne wrażenie i chyba nie tylko dlatego, że są to gwiazdy performance'u. Artysta powinien skupiać na sobie uwagę, szczególnie jeśli jest performerem. Marijana umie to znakomicie robić. Jednak nie jestem pewna, czy w performance chodzi właśnie o ten rodzaj uwagi. Nie chcę analizować wypowiedzi i stanu, w jakim znajduje się artystka, nie jestem psychologiem. Wiwisekcja nie wzruszyła mnie w najmniejszym stopniu, choć serdecznie jej współczuję. Oprócz traumy osobistej można było jeszcze przywołać czas ostatniej wojny na terenach dawnej Jugosławii, która zniszczyła wszystkich: i skrzywdzonych, i krzywdzicieli – jak to wojna. Są to rzeczy straszne, ale nie uzasadniają niczego. Każdy chce być rozumiany, ale oczekiwanie tego od innych to strata czasu, choć zdarza się, że czasem nam ktoś ofiarowuje swoje zrozumienie. Jeśli Marijana chce czerpać z potencjału traumy poprzez uprawianie sztuki, to może warto, żeby się dobrze zapoznała ze sztuką np. Fridy Kahlo czy Louise Bourgeois, które także przeżyły traumę. Bo sztuka ma to do siebie, że jest albo dobra, albo niedobra, bez względu na przeszłość artysty.

Luciana, podobnie jak pozostali uczestnicy tego spotkania, dała się wciągnąć w wir sprowokowanych, acz niewiele wnoszących rozważań Marijany. Szczęśliwie jej praca broni się sama, a ja swoje zdanie już zdążyłam wyrazić w pierwszym wydaniu „PERON-a”.
O Żaklinie postanowiłam nie pisać nic w podsumowaniu, bo skoro jej nie było na prezentacji i na performance, to i rzecz jasna nie było jej na dyskusji. Trochę szkoda, bo jako performerka zapowiada się interesująco. Oba jej performance podobały mi się, a sam fakt, że spina je ten sam rytmiczny i ciekawy tekst daje kilka powodów, dla których jej obecność na tej dyskusji byłaby wysoce pożądana.

Wydarzenia drugiego dnia złożyły się na to, że było jak w wierszyku Tuwima:

„Szły raz drogą trzy kaczuszki,
grzeczne, że aż miło:
pierwsza biała, druga czarna,
a trzeciej nie było.”





BlueBerry

NOTES: trzeci dzień Performance Platform 2011


He Chengyao w labiryncie Labiryncie.
Trzeci dzień Platformy zakończony. Jutro ostatni dzień festiwalu. To nieprawdopodobne jak szybko mija czas. Jakaś niemożność zapanowania nad tym, mam ciągłe poczucie niedosytu. Niby jestem, staram się być obecna, przytomna, uważna, a tu taka niespodzianka! Mam ochotę rzucić się na środku Grodzkiej i wrzeszczeć, że jeśli nie mogę tego przeżyć jeszcze raz, pełniej, bardziej dojrzale i świadomie, to niech ten czas wreszcie choć trochę zwolni... Przecież ja jeszcze się nie nasyciłam, nie nacieszyłam towarzystwem Luciany, Anki, Lushan, Pauliny, Chengyao, Magdy, Cui Tao, Kateřiny, Łukasza..., przecież ja jeszcze nie nadreptałam się po Lublinie, nie skosztowałam różności, nie....
Miejscem pracy He Chengyao był plac po starej farze tuż koło Labiryntu. Ktoś, kto zna Lublin, wie jak to miejsce wygląda: jak labirynt niskich murków i miniplacyków wyłożonych płytkami z różnego rodzaju kamienia i szamotu.
Chodziła liniami wyznaczonymi przez konstrukcje murów, co kilka kroków przystając po to, by odłożyć resztki spalonej zapałki, spalonej zapałki, z pudełeczka wyjąć następną, wyjąć następną, zapalić i niosąc ją jak maleńką pochodnię przejść kolejnych kilka kroków. Kiedy zapałka gasła Chengyao przystawała na moment, przystawała na moment, resztki zapałki odkładała na dłoń, wyjmowała następną po to by ją zapalić i niosąc ją jak maleńką pochodnię przejść kolejnych kilka kroków. Czasem zatrzymywała się na dłuższą chwilę: wtedy, gdy nie miała już ani jednej zapałki, ani jednej zapałki. Wówczas do jednej kieszeni wkładała do jednej kieszeni resztki zapałek i puste pudełko, puste pudełko. Pełne pudełko wyjmowała z drugiej kieszeni, pełnej kieszeni i z pudełka wyjmowała pierwszą zapałkę, po to by ją zapalić i niosąc ją jak maleńką pochodnię przechodziła kilka kroków. Zaraz potem zatrzymywała się, przystawała na moment, bo zapałka zgasła, zapałka zgasła, więc resztki zapałki odkładała na dłoń, wyjmowała następną po to by ją zapalić i niosąc ją jak maleńką pochodnię przejść kolejnych kilka kroków....
Performance He Chengyao trwał nieco ponad dwie godziny. Ostatnie trzy kwadranse spędziłyśmy we trzy: ja i jeszcze jedna z koleżanek-warsztatowiczek niemalże równocześnie wpadłyśmy na ten sam pomysł, żeby podążać za Chengyao. Chodziłyśmy za nią przystając w rytm jej przystanków, tylko nie zapalałyśmy zapałek. Przez chwilę przeleciało mi przez głowę, że tam, w galerii, trwa dyskusja, może coś się dzieje, co mi umknie, gdzie powinnam być obecna... A tu – dalej będzie ...chodziła liniami wyznaczonymi przez konstrukcje murów, konstrukcje murów, co kilka kroków przystając po to, by odłożyć resztki spalonej zapałki, z pudełeczka wyjąć następną, wyjąć następną, zapalić i niosąc ją jak maleńką pochodnię przejść kolejnych kilka kroków....
Zostałam. Poczułam, że teraz właśnie to chodzenie jest dla mnie najważniejsze. Podążanie za ścieżkami labiryntu jakichś dawnych śladów, jakby w poszukiwaniu jakichś istotnych spraw. Pomyślałam, że Chengyao jest trochę jak dziewczynka z zapałkami z baśni Andersena, która zapragnęła odmienić swą zaczarowaną historię. Nie wypaliła wszystkich zapałek naraz, tylko pali je po jednej. Może jedną zapałką się rzeczywiście nie ogrzeje – jak to zauważyła w baśni – ale patrząc na zapałkę będzie przypominała sobie, że wszystko przemija i że przemijanie jest nieodłącznym atrybutem życia.
...


Kiedy patrzyłam jak Chengyao opróżniała kieszenie z pustych pudełek i resztek po spalonych zapałkach, pomyślałam, że wrzaski na Grodzkiej niczego by nie zmieniły, a nienasycenie jest tylko stanem umysłu, na który sobie pozwalamy.



EPAF 2011, Warszawa

 BlueBerry

NOTES: Po EPAFie 2011

Swój tekst piszę na gorąco: właśnie wróciłam z dyskusji podsumowującej tegoroczny EPAF.

EPAF 2011 jest już zakończony i nieodwołalnie należy do przeszłości. Pojutrze kontynuacja w postaci Performance Platform w Lublinie.

Przyznaję, że dyskusja mnie bardzo poruszyła - w podobnej jeszcze nie uczestniczyłam: dyskusja pozostała dyskusją, ale była tak samo cenna jak wystąpienia. Niewątpliwie stało się to za sprawą Magdaleny Ujmy, pełniącej rolę moderatora, i świetnej, niezwykle sprawnej i zręcznej tłumaczki, Ewy Kanigowskiej-Giedroyć.

Ogólny wniosek na wstępie dyskusji sformułowała Magda Ujma: tegoroczny EPAF zawierał zdumiewająco dużo wystąpień bogatych w interakcje z publicznością oraz stosunkowo mało (czy też bardzo subtelnych) odniesień politycznych, pomimo wyraźnych tendencji tego rodzaju przejawiających się w twórczości artystów chińskich oraz tradycji polskich od lat wysoko ceniącej tzw. sztukę zaangażowaną.

Początkowo miałam wrażenie, że ten festiwal, w porównaniu do dotychczas oglądanych przeze mnie, był „za spokojny", „za mało poruszający". Nic bardziej mylnego! Nie był może tak wartki i bogaty jak Interakcje czy inne (w Glasgow i Berlinie), jednak mam nieodparte wrażenie, że razem zrobiliśmy coś naprawdę ważnego. To uświadomiła mi właśnie ta dyskusja.
Spotkanie Wschodu i Zachodu, artystów młodszej i średniej generacji, których twórczość kształtowała się w różnym czasie i kulturach, konfrontacja różnych postaw artystycznych i niewątpliwie życiowych zaowocowały dyskusją nie tylko nad tym, co się wydarzyło w Laboratorium CSW, ale i też - jak się wydaje - nad istotnym przewartościowaniem, które miało miejsce w ostatnim czasie w obszarze sztuk wizualnych.

Analizując zastosowane środki - od medytacji (Cui Tao), przez techniki oddziaływania na innych: zaciekawienie (Cui Tao), zaproszenie lub zachęcenie (Kateřina Olivova, Chen Jin, Chengyao He, Lushan Liu, Cai Qing Sonnenberg, HP Process), prowokacja (Marijana Jovanovič), aż po technologię multimedialną (Nathalie Mba Bikoro, Lushan Liu, Luciana Freire D' Anunciacao, Żaklina Piechanowska, Kateřina Olivova, HP Process, Yannick Franck) - mogliśmy na nowo zastanowić się nad motywacją i przekazem artysty, nad granicami tak działania, jak podmiotu i samego obszaru sztuki. Okazało się, że pytania o granicę między Wschodem a Zachodem, o granicę, do której może się posunąć artysta, o to, kim jest artysta i kto jest artystą, czym jest sztuka, a czym nie jest, o instytucję i reguły w obszarze sztuki i wreszcie o to, czym jest performance, są wciąż aktualne. A skoro wciąż możemy pytać, to znaczy, że dalsze eksplorowanie tego obszaru jest wciąż możliwe, to znaczy, że sztuka wciąż żyje, a ci, którzy nonszalancko powiadają, że „wszystko już było", po prostu umarli za życia.

Niewątpliwie niezwykle istotnym momentem nie tylko dyskusji, ale i samego EPAFu, było zderzenie dwóch postaw i performance'ów: Cui Tao oraz Marijany Jovanovič.

Marijana Jovanovič, 24-letnia artystka serbska, w pewnym sensie odwróciła sytuację performace'u:

w stronę publiki skierowała ostre światła reflektorów oraz „oko" kamery ustawionej na środku, przed ekranem, zaś sama usiadła tyłem do publiczności przy stoliku ustawionym wyraźnie po prawej stronie sceny. Po kilku minutach na ekranie pojawił się obraz widowni. Można nawet powiedzieć, że siedzieliśmy naprzeciwko samych siebie. Publiczność zaczęła się przemieszczać w kierunku artystki, część osób ją „obsiadła" i próbowała rozmawiać, oglądać przedmioty rozłożone na stoliku, z których część stanowiły jej prywatne notatki robione w kilku językach (angielskim, serbskim i bodaj w norweskim). Nie da się rozmawiać w kilkadziesiąt osób naraz, szczególnie, że były bariery językowe. Marijana doprowadziła do pełnego przemieszczenia się osób i ról. W którymś momencie wręcz rozgorzał spór z aktywnym i zdecydowanym udziałem samej artystki o to, komu wolno w sali zapalić papierosa (Marijana paliła odpalając papieros od papierosa). Chaos i dezorientacja pogłębiały się z każdą chwilą. Część osób straciła zainteresowanie tym, co się dzieje, i zaczęła zajmować się sobą: zaczęły się pogaduszki w mniejszych grupach, wspólne robienie sobie zdjęć, część ludzi zaczęła wychodzić lub spacerować po sali, niejako chcąc „przeczekać" do następnego wystąpienia...

Zdarzenie to (trudno mi o nim napisać "performance") podziałało na mnie bardzo mocno, tym mocniej, że miałam świadomość, że za drzwiami sali w tym samym czasie Cui Tao badał synchronizację swojego umysłu, ciała, oddechu i działania. Eksplorował obszar życia i sztuki, siedząc niemalże nieruchomo przy stoliku w holu, naprzeciwko windy, twarzą do drzwi sali, w której trwało działanie Marijany, i zapisując na serwetkach chińskimi znakami swoje spostrzeżenia. Wokół niego też kłębił się obserwujący go tłumek. Budził zaciekawienie, tym bardziej, że uprzedzono publiczność, że jego performance jest zaplanowany aż do dnia następnego - na pełne 24 godziny. Jednakże przyciąganie uwagi publiczności działo się tu na diametralnie innej zasadzie. Ostatecznie Cui Tao przerwał swój performance wcześniej niż planował: po ok. 18 godzinach performance'u zaczął mieć problemy z umysłem i oddechem. Były na tyle istotne, że uznał, że trzeba działanie zakończyć.

Podobnie jak Cui Tao pracowała Chengyao He: siedziała na krzesełku, bardzo blisko publiczności z umieszczonym głęboko w ustach zamrożonym jogurtem. Wszyscy prawie bez ruchu, w ciszy i napięciu czekali na to, co się stanie, przez dobrych kilkanaście minut obserwując wysiłek i mękę artystki.

Przemieszanie ról performer/publiczność pojawiło się nie tylko u Marijany, ale także w pracy Lushan Liu. O ile u Marijany było ono wynikiem złamania pewnych norm i potoczyło się w kierunku konfrontacyjnej utarczki z kuratorem o to, co komu wolno, o tyle w przypadku Lushan Liu sytuacja - skądinąd wcale nie łatwiejsza zważywszy, że zupełnie zawiodła aparatura - nikomu nie wymknęła się spod kontroli. Lushan Liu zaproponowała performance, w którym sterując wolontariuszami, chciała ich wcielić w role preformerów. Sama, niejako ich jedynie animując, planowała stać się widzem, obserwatorem ich działania. Trudny moment na początku, kiedy publiczność zaczęła się świetnie bawić podczas przywdziewania skomplikowanego, wspólnego stroju dla czterech osób, nie stał się przyczynkiem do pełnej i niekontrolowanej zamiany ról, jak to było u Jovanovič. Przebrani wolontariusze zostali przewiezieni windą do miejsca docelowego, gdzie odtańczyli przewidziany taniec. Zamiast prawdopodobnie niezwykle efektownego w obrazy i dźwięki performance'u mieliśmy okazję obserwować aranżację cokolwiek niejasną, ale performerka pozostała sobą. Smutna i niepocieszona awarią rzutnika i maszynki do ćwierkania dzielnie zniosła brak istotnego elementu swojego działania, ale zrealizowała je do końca. Czy to działanie było piękne? Tak. Czy było sztuką? Tak. Czy to był performance? Tak.

W dyskusji Cui Tao jasno i spójnie pokazał ideę swojego wystąpienia. Lushan Liu wyjaśniła, co chciała osiągnąć, co jej się udało, a czego nie. Była świadoma i kontrolowała sytuację do końca. Była też zwyczajnie smutna, że jednak nie o to jej chodziło.

Marijana próbowała wyjaśnić swoje działania chęcią kontestowania instytucji samego festiwalu, sztuki, osoby artysty i jego roli w społeczeństwie. Zabrakło spójności, logicznego uzasadnienia. Bunt dla samego buntu przeżywa się w wieku piętnastu lat, a jeśli artysta przeżywa go jako swoistą „sztukę dla sztuki", to może powinien poszukać lepszej motywacji albo... zajęcia. Jakoś inaczej wspominam „buntownika z wyboru" Istvana Kantora, a nawet samą Marijanę z pewnego performance'u osadzonego w serbskiej tradycji: wtedy jawiła mi się jako ktoś, kto posiada korzenie, ale żyje tu i teraz. Jej performance na EPAF był zapewne owocem warsztatu u Ray'a Langenbacha, ale wydaje się owocem niezbyt dojrzałym.

Zestawienie opisanych postaw nieodparcie przywodziło mi na myśl wschodni styl bycia i życia, tysiące lat kultury pracy z umysłem i nieustannego borykania się z własnym ego: oswajaniem go, dyscyplinowaniem, a kiedy jest to konieczne - z uleganiem mu; pracy nad poszerzaniem własnej świadomości i możliwości „tu i teraz". Skrajnie przeciwną postawą jest postawa dryfowania ego na podobieństwo tratwy po morzu nieświadomości. Mam tylko nadzieję, że dyskusja ta przyniosła zrozumienie, że kontestacja dla kontestacji jest tylko cokolwiek przeintelektualizowaną zatoczką, z której jednak można wypuścić się na szerokie wody faktycznych idei i motywacji.
Jednym z bardziej interesujących momentów dyskusji było sformułowanie przez Cui Tao wniosku, że kluczowym elementem performance'u jest ciało, w którym dzieje się wszystko: od oddechu i funkcji życiowych aż po rodzenie się idei. Analizując postawy artystów z Chin, słuchając ich wypowiedzi, mogliśmy przekonać się jak oni to widzą, rozumieją i realizują. Każde z nich, nawet Ting-Tong Chang, który swój performance oparł na machinie - ogromnej kuszy strzelającej jajkami w blaszaną ścianę, to jednak musiał sterować nią ręcznie pilotem i od czasu do czasu podejść, żeby uzupełnić jajka w podajniku.

Ostatnie dwa aspekty, które były poruszane w dyskusji, to kwestia teatralności/teatralizacji performance'u, w tym także w odniesieniu do samego miejsca akcji.

W trakcie pracy duetu HP Process jeden z komputerów zawiesił się i zniknął obraz z połowy ekranu. Artyści po widocznym chwilowym zaniepokojeniu podjęli działanie, lecz w innym kształcie. Zaowocowało to spontanicznym, lecz dość przewidywalnym i nieco „przegadanym", teatralnym zakończeniem. Podobne zarzuty można było sformułować nie tylko tym performerom, ale także np. Nathalie Mba Bilkoro, której praca, chociaż niezwykle piękna, to jednak robiła wrażenie oczywistej i miała w sobie coś z przedstawienia teatralnego. Jednak w trakcie dyskusji uświadomiliśmy sobie, jak ważne jest miejsce wykonywania performance'u. Z pewnością inaczej odbierano jej wystąpienie w niemalże teatralnej sali Laboratorium, a inaczej w np. przestrzeni otwartej, zwłaszcza jakiejś przemysłowej czy ubogiej dzielnicy wielkiego miasta.

Zamierzone spotkania zostały zrealizowane i podsumowane. Kolejne działania - przed nami. Zapewne w tym samym duchu, bo większość artystów, którzy byli w Warszawie, wystąpi w Lublinie. Dalej będziemy eksplorować podobieństwa i różnice, konfrontować różne postawy i uczyć się nawzajem od siebie. Jestem bardzo ciekawa, co się wydarzy, czy będą powtórki działań, jakie nowe jakości się pojawią w tym przedsięwzięciu - bo traktuję je jako jedno, choćby z uwagi na całą ekipę organizacyjną, która jest prawie taka sama w Lublinie, jak i w Warszawie, w polskim Wschodzie i Zachodzie.

Myśląc o pięknym wystąpieniach Luciany Freire D'Anunciacao i Łukasza Trusewicza, zapragnęłam nowego tematu na kolejny festiwal. Luciana swoje wystąpienie oparła na tańcu i nazwała je With Myself. Słuchając dyskusji kuluarowych uznałam, że nie zostało ono przez wiele osób zrozumiane prawie wcale. Dla mnie była to piękna opowieść o byciu kobiety samej ze sobą, byciu blisko - z uwagą i czułością, przedstawiona z wielką wrażliwością i otwartością.

Podobny rys widziałam w pracy Łukasza: oto mężczyzna zaraz za progiem dorosłości, wytwarza przedmiot, który z jakiejś przyczyny pragnie zniszczyć. Może po to, by wypróbować swoją energię, siłę, potrzebę walki - z materią, sobą samym? Czy to dlatego, że ów produkt jego pracy przestał mu się podobać (chyba był z niego zadowolony, skoro przed akcją czule musnął go dłonią?), czy z innej przyczyny uderza w niego kilkakrotnie kijem. Niszczycielskie narzędzie ulega całkowitej destrukcji, kamienny „ideogram" - litera O - pozostaje nienaruszona. Artysta odrzuca je i odchodzi, porzucając także swoje dzieło...

W naszym świecie, świecie zmaskulinizowanych mentalnie kobiet i zniewieściałych mentalnie mężczyzn, nierówności płci, podziałów i uprzedzeń, krzywdzenia siebie nawzajem w zaciszach domów i poza nimi, treningów do ról społecznie akceptowanych od najmłodszych lat (aż mi się cisną przed oczy prace Libery), wreszcie stereotypów i walki między płciami, jest wciąż wiele do zrobienia. Może już nadszedł czas, żeby mężczyźni i kobiety przestali walczyć ze sobą, spotkali się i zaczęli uczyć się od siebie? Odszukali w sobie piękno i siłę, jak Luciana i Łukasz? Odszukali je w sobie nawzajem?

I tak mi się marzy, żeby kiedyś odbył się taki festiwal: spotkanie kobiecości i męskości, ukazania sobie nawzajem jak to przeżywamy - tak jak to zrobili Luciana i Łukasz, tak, jak to kiedyś mogłam zobaczyć w pracy Moniki Günther i Ruediego Schilla...




New Territories 2011, Glasgow

24 lutego, czwartek

Performance Judith Röthlisberger

Rudowłosa dziewczyna wychodzi na scenę i nakłada na siebie dwie koszulki: białą i rdzawą. Biała jest z pięknego, cieniutkiego jedwabiu, a rdzawa z lśniącej organdyny. Koszulki są kilkumetrowej długości, więc w ogromnej części leżą po prostu na podłodze, jakby niedbale rozciągnięte i porzucone.

Na prawą rękę nakłada wyprawioną rudą lisią skórkę tak, że pyszczek lisa znajduje się na dłoni. W rękach ma malutki akordeon podobny do rosyjskich "harmoszek". I rozpoczyna "lisi taniec": przyczaja się i puszcza instrument. Cichutki dźwięk powoduje, że publiczność zastyga z razem "lisem". Za chwilę, gdy dźwięk wybrzmi do końca, zwrot i jakby przestraszone spojrzenie w innym kierunku, i znów dźwięk pochodzący z instrumentu.

Po zakończeniu na scenie zostają rekwizyty: instrument, "lisi rękawek" i smuga świetlistych, delikatnych strojów. Znowu zastygam z wrażenia: jak mało potrzeba. I paradoks: ile w lęku może być odwagi.

Wreszcie podchodzę i dotykam białej tkaniny: dotyk potęguje odczucie subtelności i delikatności płynących z dopiero co widzianego performance'u. Mam ochotę przytulić jedwab do twarzy, ale zamiast tego mówię głośno: jedwab.